Wielkie oczekiwania...

autor: karolina | 2013-08-14 | Wielki Gatsby

Na początku muszę stwierdzić, że nie powinnam chodzić do kina, mając zbyt wielkie oczekiwania. Atmosfera wokół Gatsbiego powoli narastała i narastała, napięcie było budowane nieustannie. Po tak długim oczekiwaniu, podsycaniu ciekawości i nastawianiu na przełomowy moment, przed projekcją powinien być wyświetlany napis, że nadchodzący pokaz nie będzie niczym niesamowitym, tylko kolejną hollywoodzką podróżą przez krainę barw i dźwięków. Czym innym jest kino, jak nie ucztą dla zmysłów? 

Baz Luhrmann przyzwyczaił swoich widzów do nowatorskiego podejścia do obrazu, jak i przedstawianych historii. Tym razem przenosi nas w czasie do szalonych lat 20. ubiegłego wieku, ukazując świat pełen blichtru, pieniędzy i zabawy. Doskonale kreuje rzeczywistość poprzez kostiumy i scenografię, które nie pozostawiają wątpliwości, gdzie się znajdujemy. Nowy Jork z powieści F.S. Fitzgeralda staje się miastem grzechu, doprawionym elektryzującą muzyką. Właśnie z tym elementem produkcji wiązałam duże nadzieję, raz po raz z wypiekami na twarzy słuchając ścieżki dźwiękowej, i nie wiem, dlaczego zupełnie mi nie „zagrała”. A może to dobrze? Muzyka nie powinna przeszkadzać, ale delikatnie uzupełniać obraz. Cieszę się, że motywem przewodnim został utwór The XX „Together”, budując emocjonalną warstwę.  Do projektu zaangażowano czołowych artystów, którzy dodali współczesny element do dawnego świata. Dzięki temu wydaje nam się, że każdy mógłby się znaleźć na jednym z przyjęć Gatsbego, a ówcześni młodzi ludzie nie różnili się od nas tak bardzo.  

„Wielki Gatsby” został nam zaserwowany w wersji 3D. Nie przepadam za tą techniką, ale tutaj nie odstraszała. Szybko zapomniałam, że na nosie mam kolorowe okulary. Obraz nie raził sztucznością i przerysowaniem, był dość zgrabny i nie denerwował mnie nadmiernym „wychodzeniem” do widza.  Zdjęcia w filmie na pewno należą do mocnych stron i zasługują na miano oscarowych. Niesamowite kolory na przyjęciach w posiadłości Gatsbego, szarość i doniosłość Nowego Jorku, pościgi samochodów – te wszystkie elementy tworzą ciekawy efekt wizualny, który na długo zapadna w pamięć.

W końcu, poprzez całą masę ozdobników, dochodzimy do bohaterów opowiadanej historii. Nie potrafię sobie wyobrazić obsady w innej konfiguracji, co oznacza, że dobrze dopasowano aktorów. Carey Mulligan pasuje urodą do tamtej epoki. Delikatna i kobieca, z lekko nieobecnym wzrokiem. Jej Daisy jest marzycielką, która twardo stąpa po ziemi. Oczekuje miłości i oddania, ale nie jest skłonna do poświęceń. Przede wszystkim film był popisem aktorskim Leonardo DiCaprio. Ekran należał całkowicie do niego. Sposób w jaki się poruszał i jak mówił sprawiły, że po prostu był Wielkim Gatsbym. Na uwagę zasługują dwie sceny: oczekiwanie przed pierwszym spotkaniem z ukochaną po 5 latach i sprowokowanie przez Toma. W pierwszej obserwujemy przerażonego, ale podekscytowanego chłopca. Gatsby tak bardzo pragnie spotkać Daisy, ale boi się jej reakcji. Ciągle jest tym dystyngowanym panem, ale traci pewność siebie. Natomiast cały wachlarz emocji widzimy, kiedy wybucha gniewem. 

Producenci ofiarowali nam ponad dwugodzinną przejażdżkę po świecie bogatych, po krainie marzeń i doniosłych planów. Najważniejsze jednak jest to, że niezależnie w jaki sposób zostanie przedstawiona ta historia, zawsze będzie wzbudzać takie same emocje. Właśnie w nich tkwi moc powieści Fitzgeralda. Gatsby był w stanie zrobić wszystko w imię miłości. Tak bardzo skupił się na tym, żeby odzyskać ukochaną, że zatracił siebie. Zniknął i odszedł, a nikt nawet po nim nie zapłakał.

Finalnie można powiedzieć, że film Lurhmanna wygląda jak jedno z przyjęć Gatsbego. Wabi nas i czaruje, ale po dwóch godzinach się kończy, a wtedy każdy z nas wraca do swojego życia lekko upojony wspomnieniami zabawy.

GC

Reklama

Reklama